Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Ksiądz z Wrocławia schudł ponad 50 kg i został... maratończykiem

Robert Migdał
Ks. Rafał Kowalski
Ks. Rafał Kowalski archiwum domowe
Ksiądz Rafał Kowalski z Wrocławia, autor książki „XXL, czyli to nie jest książka o odchudzaniu”, opowiada m.in. o tym, jak wywrócił swoje życie do góry nogami i zadbał o zdrowy styl życia - także duchowego. Oraz o tym, jak schudł ponad... 50 kilogramów. Rozmawia Robert Migdał

„To nie jest książka o odchudzaniu” To o czym?

Kiedy schudłem, to sporo osób przychodziło do mnie i pytało: „Jak to zrobiłeś?” i prosiło o adresy ludzi, którzy mi w tym pomogli. Wielu ludziom wydawało się, że wystarczy pójść do odpowiedniej osoby, dietetyczki, trenera, i już się schudnie. I się uda.

No bo jak się księdzu udało, to i im się uda…

Ale okazuje się, że to nie jest takie proste: nie wystarczy pójść do tej samej dietetyczki, trenera, i sprawa załatwiona. Oczywiście, że te osoby mogą nam pomóc, ale zmiana musi się dokonać w nas. Każdy przypadek, każdy człowiek, jego problem, jest inny. Ja np. miałem propozycję udziału w programie telewizyjnym, w którym bym opowiedział, jak schudłem, ale ja nie chciałem zostać „odchudzającym się celebrytą”. Miałem świadomość, że w moim przypadku nie chodziło tylko o samo zrzucenie wagi, bo samo odchudzanie się - to wbrew pozorom - bardzo prosta rzecz. Przede wszystkim chodziło o zmianę sposobu funkcjonowania, sposobu myślenia, patrzenia na świat: o przemianę samego siebie. I u mnie - i to chcę pokazać w tej książce - to nie była tylko kwestia troski o ciało, ale też o ducha. Tak się złożyło, że mój spowiednik powiedział mi, że powinienem coś w sobie zmienić, że powinienem inaczej żyć. Tak więc troska o ciało szła w parze z troską o ducha. I zacząłem więcej od siebie wymagać - zarówno w sferze ciała, jak i ducha.

Zacznijmy od spraw przyziemnych. Pamiętam księdza trochę pulchniejszego, gdy ważył 50 kilogramów więcej. Na starcie 132 kg, teraz - poniżej 90 kg. Od czego ksiądz zaczął swoją przemianę?

Od tego, żeby sobie powiedzieć, że „chcę tej zmiany”. Już na samym początku trzeba sobie uświadomić, że „chcę i że jestem w stanie to zrobić”. A z drugiej strony trzeba się przyznać do tego, że sam sobie nie poradzę i że potrzebuję czyjejś pomocy, kogoś, kto mnie poprowadzi. Ja na początku dostałem adres dobrej pani dietetyczki.

I zaczął ksiądz „od poniedziałku”? Od „nowego miesiąca”? Od „nowego roku”?

Nie, od połowy listopada (uśmiech). Bez żadnej okazji, z dnia na dzień, powiedziałem sobie: „Biorę się za siebie”. Zacząłem bardzo restrykcyjnie pilnować wszystkich zaleceń: godzin posiłków, tego co jem i to do takiego stopnia, że byłem zaproszony na imieniny Andrzeja, pod koniec listopada, a to już było 20 dni mojej diety i wieczorem byłem już po wszystkich posiłkach, w związku z czym na tych imieninach piłem tylko... herbatę i wodę. Zacząłem znajdować radość w spotkaniach z ludźmi, a nie we wspólnym jedzeniu. To był początek: mogę, chcę i jestem radykalny w tym, co robię.

Wiele osób odkłada zmiany w swoim życiu, jak np. odchudzanie, „od poniedziałku”, od „nowego miesiąca”, od „nowego roku”. Na jutro...

To jest problem wielu ludzi, w różnych dziedzinach życia. To taka choroba, która nazywa się „jutro”. „Od jutra będę lepszy, od jutra się za siebie wezmę, od jutra będę więcej pracował, od jutra przestanę coś robić...” A trzeba sobie powiedzieć, że to musi być „dziś”. Odkładanie czegoś na jutro, to jest jak start z zaciągniętym hamulcem: idzie na to dużo siły, ale stoi się w miejscu.

Nie jest łatwo zmienić swoje życie, nawyki, przyzwyczajenia. Co księdzu dawało największą siłę?

Pierwsza to jest świadomość, że pracuję nad moim odchudzaniem z osobą, która mi pomaga, która mnie prowadzi. Dobre było to, że nie ustalaliśmy programu mojego odchudzania na trzy miesiące do przodu i za trzy miesiące się spotykaliśmy zobaczyć efekty, tylko podzieliliśmy to na krótsze etapy - u mnie to było na 10 dni. Wiedziałem, że po 10 dniach będzie weryfikacja tego, co przez ten czas zrobiłem: stanę na wadze i będzie widać - jeśli się zaniedbałem, to osoba, która mi pomaga, to zobaczy i będę się najzwyczajniej, po ludzku, wstydził. Taka weryfikacja moich postępów, w małych krokach, była bardzo dobra. Po drugie - gdy po tych 10, 20, 30 dniach widziałem efekty, to wiedziałem, że nie chcę tego, co udało mi się osiągnąć, stracić. Doszła więc motywacja, która pochodziła z wewnątrz. A pewnego dnia spakowałem wszystkie moje stare ubrania w rozmiarze XXL do worka i zawiozłem do Caritasu, z prośbą, żeby rozdali je tym, którzy potrzebują - bo mi już nie będą potrzebne. Byłem o trzy rozmiary mniejszy i gdy oddałem te stare, duże ubrania, to miałem jeszcze większą motywację, żeby chudnąć: bo kiedy przytyję, to już nie będę miał się w co ubrać. To spakowanie tych moich rzeczy, to był pewien symbol całkowitego rozstania z tym, co było i zaznaczenia, że już do tego nie wracam.

A czy wiara, rozmowa z Bogiem, też pomagały w odchudzaniu?

Nie modliłem się o to, żeby schudnąć. Ani nie modliłem się, żeby Pan Bóg dał mi siłę, żebym w tym wytrwał. Miałem jednak tę świadomość, że troska o swoje ciało, o swoje zdrowie, o to, żeby nie zabijać samego siebie, to też jest wymóg związany z moją wiarą, z chrześcijaństwem. I to był pewien impuls - jeżeli będę dalej żył w takim stylu, jakim żyłem, to poniekąd zabijam samego siebie i grzeszę.

Razem ze zmianą fizyczną, zmieniał się też ksiądz duchowo.

Widziałem efekty w sferze ciała i miałem nadzieję, że podobne efekty dokonają się w sferze mojego ducha. To było motywacją.

Pisze ksiądz w swojej książce, że ważna jest zmiana myślenia: „robię to dla siebie, nie dla innych”.

Początek tego, co widać na zewnątrz, zaczyna się w środku. To jest podstawa: jak powiem sobie, że muszę się zmienić, to przyniesie to pożądany efekt. To widać trochę po ludziach, którzy podjęli się odchudzania, udaje im się to zrobić, a potem wracają do dawnego stylu życia. I zarówno w sferze ducha, jak i ciała, trzeba sobie powiedzieć jasno: tu nie chodzi o odchudzanie, tu chodzi o zmianę. Wielu ludziom wydaje się, że „mam się odchudzić, a potem żyć tak, jak wcześniej żyłem”. A to tak nie jest. Wielu ludzi pytało się mnie, kiedy się odchudzałem: „a kiedy będziesz mógł normalnie jeść?” Odpowiadałem wtedy na to pytanie: „teraz właśnie jem normalnie, bo kiedyś jadłem nienormalnie”. Bo odchudzanie to nie jest jednorazowy proces: na trzy miesiące zmieniam funkcjonowanie, żeby potem wrócić do starego życia, starych nawyków. Nie można wracać do dawnego sposobu życia. Z dawnym życiem trzeba się pożegnać. Na zawsze. I to dotyczy zarówno sfery ciała, jak i ducha. Często w nawróceniu chodzi o to, że zrobimy sobie parę postanowień, że wytrwamy w nich miesiąc - poszcząc, a w Wielki Post chodząc co niedzielę do kościoła, a potem wracamy do dawnego stylu życia. A tak nie można. Trzeba spalić za sobą mosty.

Porównuje ksiądz odżywianie organizmu do odżywiania ducha: że nie da się najeść na zapas. Ważna jest regularność: i w jedzeniu, i w życiu duchowym.

Nasz organizm będzie świetnie funkcjonował, kiedy będzie regularnie odżywiany. I to samo widzę w sferze ducha. Wydawało mi się, że robię dużo dobrych rzeczy, w dużo rzeczy się angażuję. Rano wstawałem, modliłem się, potem nie miałem na to czasu, bo byłem zabiegany - angażowałem się w sprawy kościelne, w sprawy Pana Boga i zostawiałem modlitwę na wieczór. I tak naprawdę wtedy nie było pozytywnych skutków - tak samo z odżywianiem: kiedy będę jadł tylko rano i wieczorem, to nie będzie pozytywnych efektów. Nie chodzi o to, żeby było tego dużo rano i dużo wieczorem, ale żeby była ta sama ilość, ale podzielona regularnymi odstępami. To się też sprawdza w sferze ducha - niech ta modlitwa będzie krótsza, ale częstsza.

I nic nie jest dane raz na zawsze.

O to, co osiągnąłem, muszę cały czas walczyć, dbać. Często porównuję grzechy duchowe, do grzechów w stylu życia. Często ludzie się mnie pytają: „A możesz zgrzeszyć, jedząc pizzę?”, „A czy ty jesz ciasto?” I to jest dokładnie tak samo, jak pisał Święty Paweł w Piśmie Świętym: „Wszystko mi wolno, ale nie wszystko przynosi mi korzyść” - to jest zdanie, które uwielbiam. Bo ja mogę zjeść ciasto, mogę zjeść pizzę, jakkolwiek nie wszystko to przyniesie mi korzyść. Zdarza mi się moment, kiedy jem pizzę, bo mam na nią ogromną ochotę. Mam jednak świadomość, że zjedzenie tej pizzy nie przyniosło mi korzyści - bo nie było to zdrowe odżywianie się - ale świadomość moja polega na tym, że nie zacznę kolejnego dnia od pizzy i nie będę jej jadł przez cały tydzień. Że jednak nadal będę jadł zdrowe rzeczy, będę jadł regularnie. I tak samo jest w sferze duchowej: człowiekowi zdarza się upaść, zdarza się zgrzeszyć - i to jest rzecz normalna. Jeżeli upadnę i zgrzeszę, to nie jest tak, że wstaję następnego dnia i myślę sobie: „Skoro wczoraj zgrzeszyłem, to już mogę grzeszyć dalej, codziennie...” No właśnie nie, nie mogę. Trzeba sobie powiedzieć: „Byłem słaby, zjadłem coś, czego nie powinienem, ale każdy nowy dzień jest nowym początkiem”. Trzeba wiedzieć, że każdy dzień jest nową szansą, szansą, którą możemy wykorzystać! Trzeba, zarówno w życiu fizycznym, jak i duchowym, nie marnować szans, które dostajemy.

Oprócz odchudzania, zaczął też ksiądz uprawiać sport. Biegać, brać udział w maratonach.

Miałem bardzo mądrą dietetyczkę. W pewnym momencie powiedziała mi: „Stop, wystarczy, żegnamy się - gdybyś przytył zbyt dużo, to jestem do twojej dyspozycji, ale teraz do mnie nie dzwoń. Radź sobie sam - zmień swoje życie na tyle, żebyś to, co uzyskałeś, utrzymał”. U mnie to było tak, że początkowo jeździłem na rowerze, pływałem i w końcu zacząłem biegać.

I biega ksiądz cały czas.

Bieganie ma w sobie element rywalizacji, pozwala mi zapisywać się na biegi, co trzyma mnie w ryzach: gdy wiem, że mam przed sobą jakiś maraton do przebiegnięcia, to choć bywa tak, że wstaję rano, i mi się nie chce, pogoda jest okropna, nie chce mi się zakładać butów i wychodzić z domu, to jednak świadomość, że jak się nie wymęczę teraz, to się wymęczę na maratonie, bardzo mnie mobilizuje. Bieganie jest sposobem na siebie, jaki ja znalazłem - to jest coś, co mnie napędza. Pewien biegacz powiedział: „Nienawidzę biegać, kocham się zatrzymywać. Bo ten moment, kiedy przebiegnie się pewien dystans i się zatrzymuje, to jest moment, który lubię najbardziej”. I tak jest też ze mną. Mnie też wiele razy nie chce się biegać, ale w głowie mam moment zatrzymania po biegu - jak się będę czuł, kiedy pokonam w sobie tę słabość...

Pamięta ksiądz swój pierwszy bieg?

To była trasa od centrum handlowego Factory we Wrocławiu do lotniska. Pomyślałem, że pobiegnę tam i z powrotem - cała trasa ma około 9 kilometrów. A już na 6. kilometrze czułem się, jakbym umierał: przestałem biec i powłóczyłem nogami. Tak to się zaczynało. Potem przebiegłem 10 kilometrów, a jak mi się udało, to chciałem je przebiec poniżej godziny, potem poniżej 50 minut, poniżej 40. Kiedy i to się udało, to pomyślałem: „A może półmaraton?” Gdy na półmaratonie „złamałem” godzinę i 30 minut, to przyszła myśl o pobiegnięciu w maratonie... A ostatnio, gdy w ubiegłym roku odwołano większość zawodów biegowych, a odbywały się ultramaratony w Lądu-Zdroju, to spróbowałem przebiec 68 km po górach.

O matko…

Przebiegłem, zmieściłem się w czasie, jakkolwiek to było doświadczenie bardzo trudne i które mi pokazało, że porwałem się na coś, czego do końca nie byłem świadomy. Bo gdyby wcześniej mi ktoś powiedział, co mnie będzie czekało, to raczej bym się nie zdecydował na ten bieg. Ale ten moment, kiedy się wbiega na metę, kiedy się zatrzymuje i ma się na zegarku 68 kilometrów przebiegnięte, a całość biegu trwała 11 godzin, po górach, w tym 5 w deszczu, w błocie - to jest wielka satysfakcja.

Wiele osób bardzo mocno księdza dopinguje.

Moi rodzice, moi znajomi. Kiedy jadą ze mną na zawody i patrzą na biegaczy to mówią, że według nich startujący są w innym świecie: „jakby byli najarani” - chodzą przy starcie, potem biegną tak, jakby byli w innym świecie, w innym wymiarze. I ja się z tym zgadzam, coś w tym jest. Tak samo było, gdy patrzono z boku na pierwszych chrześcijan - też o nich mówiono: „żyją w tym świecie, ale nie są z tego świata”.

Kiedy ksiądz mówi o tych zmianach - i fizycznych, i duchowych, to widać, że ksiądz jest szczęśliwym człowiekiem.

Czuję się rewelacyjnie. Nie ukrywam, że to, czego doświadczyłem, nauczyło mnie przede wszystkim ogromnej pokory. Wiem, że nie jestem najmądrzejszy na świecie, że są ludzie, którzy się na wielu rzeczach znają lepiej ode mnie, że nie mogę się wymądrzać, a w niektórych sprawach lepiej żebym się nie odzywał. Warto mądrzejszych ludzi słuchać i dać się im poprowadzić, a jeśli udało mi się coś dobrze zrobić jednego dnia, to nie mam gwarancji, że jutro uda mi się tak samo dobrze - że muszę się cały czas starać i włożyć dużo siły i pracy, w to, co robię. Pamiętam, kiedy przebiegłem pierwszy maraton, to mi się wydawało, że jestem świetnym biegaczem, bo nie miałem żadnego kryzysu, na trasie nic złego się nie wydarzyło i pomyślałem sobie: „teraz mogę sobie wszystko, totalnie odpuścić - każdy maraton jest mój”. I kiedy zapisałem się na następny maraton, to podszedłem do niego na luzie - odpuściłem sobie dietę, którą trzymam przed maratonem, np. żeby skumulować w organizmie pewne minerały, które w trakcie biegu się spalają - jak magnez, którego gdy zabraknie, to łapią skurcze. Treningi? Były takie, że wychodziłem sobie pobiegać. No i do dzisiaj pamiętam bardzo dobrze 26 kilometr maratonu w Sztokholmie, kiedy zacząłem mocno rozważać, żeby zejść z trasy - każdy krok wiązał się z olbrzymim bólem i wyzwaniem. Pokora jest więc bardzo ważna: to, co wczoraj zdobyłeś, to dzisiaj o to dbaj, pielęgnuj to, bo możesz to stracić. Trzeba pamiętać: nigdy nie jesteś na tyle dobry, żeby nie musieć stawać się lepszym.

Rozmawiał Robert Migdał

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Krokusy w Tatrach. W tym roku bardzo szybko

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dolnoslaskie.naszemiasto.pl Nasze Miasto